Zapraszamy na kolejny live z udziałem Tomasza J. Kosińskiego i prof. Gościwita Malinowskiego dnia 19 grudnia 2024 o godz. 11.00 na fanpage’u Wedukacja oraz kanale WedukacjaTV na YouTube.
Panel wideo nazywa się “Bez dyskusji”, gdyż Pan Malinowski nie zgodził się ani za pierwszym razem, ani teraz na rozmowę i wymianę poglądów. Pierwszy raz przyjął formułę monologu nazwanego seminarium na książką “Runy słowiańskie” Tomasza J. Kosińskiego, na co autor się zgodził nie mając wyboru.
Profesor obiecał, co prawda, publicznie pod koniec tegoż wideoczatu rewanż, ale jednak ostatecznie nie zgodził się też na przyjętą przez niego samego formułę z pierwszego spotkania, tylko tym razem z odwróceniem ról. Jedyne na co przystał, to możliwość zadawania mu pytań na żywo przez Tomasz J. Kosiński – autor oraz innych uczestników czatu. A Pan profesor łaskawie obiecał na nie odpowiedzieć.
Zatem to ani odcinek do cyklu “Rozmowy na dwie głowy”, ani dyskusja, ani seminarium, ale bardziej sesja – pytania i odpowiedzi do jednej osoby.
Nie patrząc na to, zapraszamy Was wszystkich do aktywnego uczestnictwa i zadawania pytań na żywo prof. Malinowskiemu, bo nierzadko macie taką okazję.
A z tego co nam wiadomo, Pan Tomasz Kosiński po Nowym Roku przygotuje rzeczową odpowiedź na pseudorecenzję jego książki jaką popełnił prof. Malinowski.
W 2025 roku będę w Polsce przez dwa miesiące, w maju i czerwcu. To okazja do spotkań z Czytelnikami i prelekcji na żywo, a nie tylko w mediach społecznościowych, na wideoczacie czy w formie internetowych webinariów.
Obecnie szukam organizatorów lokalnych takich spotkań, zwłaszcza w tych miastach, w których jeszcze nie byłem ze swoimi wykładami.
Jako prelegent, jestem również zainteresowany udziałem w festiwalach słowiańskich oraz innych imprezach propagujących świadomy rozwój, tradycje narodowe, czy ruchy alternatywne.
Łacińskie powitanie “have /ave/”, oznaczające “bądź pozdrowiony(a)”, językoznawcy wyprowadzają od gr. XAIPE /chaire/, które z kolei wywodzi się od hind. hare – ciesz się.
Jednak ‘have’ i ‘chaire’ nie współbrzmią ze sobą zbytnio. Ale może być coś na rzeczy, o czym będzie dalej.
To powitanie równie dobrze może być skrótem od sł. [sl]ave, bo Grecy, ani Rzymianie, nie umieli wypowiedzieć składu głosek ‘sl’, dlatego je pomijali w zapisach i wymowie, albo rozdzielali je innymi literami, np. c /g,k/ > Sclavus lub t > Stlaveni.
Co za tym jeszcze przemawia? Ano pochodzenie włoskiego powitania ‘ciao’. Nawet w akademickiej nauce wyprowadza się je od ‘schiavo’ – niewolnik, a to z kolei od ‘sclavus’, jakie pojawiło się w średniowiecznej łacinie.
Problem w tym, o czym już pisałem w artykule “Słowianin nie oznacza niewolnika” (a także w książce “Słowiańskie tajemnice”), że akademicy wyjaśniają, iż miało to znaczyć powitanie niewolnika skierowane do swego pana w rodzaju “ja twój niewolnik”. Oczywiście jest to bzdura na resorach uwarunkowana politycznie, aby nie dopuścić możliwości, iż może ono pochodzić od słowiańskiego pozdrowienia “sława”.
Uzasadnieniem ma być tutaj inne pozdrowienie “servus”, które ma także rzekomo odnosić się do łacińskiego terminu oznaczającego niewolnika. Ileż to słów mieli ci Rzymianie o jednym znaczeniu “niewolnik”, co najmniej jak Normanie na wiatr, czy Anglicy na deszcz. Wychodzi na to, że i klasyczne ‘poer’ (ang. poor – biedny), jak też ‘servus’ (ang. service – usługa), czy średniowieczny ‘sclavus’, miały znaczyć to samo. Otóż wydaje mi się, że jednak nie znaczyły.
Niewolnika w Rzymie określano bowiem słowem ‘poer’. Słowo ‘servus’ odnoszono pierwotnie do sługi, albo najemników w służbie wojskowej lub ochroniarzy, tzw. gwardii przybocznej. Zauważmy przy tym, że nie każdy, kto jest na służbie, był niewolnikiem, zwłaszcza w wojsku, dyplomacji (doradcy), czy rzemiośle lub rolnictwie (aprowizacja). Słowo ‘serv+us’ pochodzi najprawdopodobniej od ‘Serb’, czyli słowiańskich Serbów, którzy stanowili właśnie taką doświadczoną armię wojowników, walczących także, jako “legia cudzoziemska’, za srebrniki. To od srebrnych monet właśnie, jakimi płacono im żołd, wywodzi się przypuszczalnie ich nazwa własna (srebr > serb > serv).
Bardzo możliwe, że Serbowie to najemna formacja wojowniczych Chorwatów, która najpierw poprzez swoją “elitarność”, a potem “sprzedawczość”, doprowadziła do rozłamu w chrobackim rodzie i powstania nowego etnosu.
W każdym razie, według mnie, powitanie “servus” nie oznacza “ja niewolnik”, ale grzecznościowe “do usług”. Takie powitanie przetrwało do dziś. A i mało prawdopodobne jest, by włoska elita przyjęła słowa swego pozdrowienia od haniebnego meldunku niewolników.
Zadziwia też fakt, że inne łacińskie pozdrowienie ‘salve’ – witam, także jest podobne do ‘slave’ – sława, ale i ‘silva’ – las, a Lesami, zwano też Lechów, jako ludzi lasu, czczących wielkie drzewa. Albo może byli to ci, którzy wypalali lasy pod uprawy (technika żarowa), zostawiając tylko takie najdorodniejsze sztuki, jako święte gaje. Kto wie, czy greckie miano “Gaja”, bogini ziemi, nie oznacza w rzeczywistości właśnie wypalony grunt pod pola orne, bo rdzeń *ga/*go w prajęzyku wędyjskim i pochodnym od niego sanskrycie, oznacza ‘palić, płonąć’ (np. z_ga_ga, pożo_ga, Poda_ga, Ga_nesha, gorzeć, ga_dać – dać ogień, tj. rozpalić iskrę wiedzy).
Jeśli natomiast przeanalizujemy tzw. pozdrowienie anielskie “Ave Maria” z łacińskiej Wulgaty, gdzie nota bene imię Marii zostało dodane w późniejszych wersjach tłumaczeń ewangelii św. Łukasza, to w innych wydaniach znajdziemy różne jego formy.
Na przykład Biblia syryjska, tzw. peszittha, oddaje słowa anielskie po swojemu, jako “szelama lekhi”, co oznacza: pokój tobie. Po hebrajsku jest to “Szalom làkh”, o tym samym znaczeniu.
Widzimy tu w obu tych językach, że słowo “lekhi / lakh”, a we współczesnym hebrajskim w zwrocie שלום לך /shlum lech/ – pokój z tobą, jakoś dziwnie nam się kojarzy z Lechem. Hebrajski zaimek osobowy ‘lech/lach’ – tobie, ciebie, jest niemal identyczny z arabskim ‘llah’ (także język semicki), gdzie znaczy ‘pan, bóg’ ooraz greckim ‘lexi’ /lehi/ – słowo, a tym samym i ‘sława’, bo przecież w językach wschodnich Słowian ‘słowa’ (mowa) w liczbie mnogiej wymawia się /slava/.
Gdy dopatrzymy się jeszcze w zwrocie ‘shalom’ < s/z h[v]alom (z chwałą), to chyba już wiemy, co oznaczało, tak naprawdę, to powitanie. A mianowicie: “Z chwałą Lacha” (Pana, Boga), czyli innymi słowy “pochwalona przez Boga” – b[ł]ogo_sławiona.
Literka ‘v/w’ wypadła w hebrajskim zapożyczeniu, tak samo jak w niemieckim “hail”, które też jest przekręceniem “hval[i]”, z połkniętym ‘v/w’ i tradycyjną przestawką -li > -il, podobnie, jak Michał > Mikhail.
Co ciekawe, możliwe też, że i turecka ‘halva’ jest słowiańskim zapożyczeniem od ‘hvala’ (również z przestawką). Dlatego, że mogła być to specjalna potrawa ofiarna przygotowywana na chwałę bogom, jak słowiańskie kołacze (dla boga koła – słońca), czy pierniki (dla boga Pieruna).
A tak po prawdzie to wyraz ‘hvala’ związany jest ze słowem ‘hlava’ = ‘glava’ (głowa). I był to zapewne gest skinienia głową przy powitaniu.
W czeskim imię ‘Havel’ (Gaweł) odnosi się do mądrego człowieka, czyli “łebskiego” (łeb=głowa). Hawela to jedna z głównych (głownych) rzek Zachodniej Słowiańszczyzny. Plemię Hawelan, oznacza mieszkańców znad tej rzeki, albo po prostu “Głowian” (łebskich, główków, główkujących), w opozycji do “półgłówków’.
Pisałem też wcześniej, że niewykluczone, iż źródłosłowem dla słowa ‘słowo’, jak i pochodnego ‘sława’, może być skład ‘s/z_[g]łowo’ i ‘s/z_[g]ława’, bo słowo to urzeczywistnione myśli pochodzące z głowy.
Jak to wszystko zaczyna nam się kleić. Wychodzi bowiem na to, że ‘głowa’ jest źródłosłowem zarówno dla ‘słowa’, ‘sławy’, ale i ‘chwały’. Co więcej, w synonimicznej formie ‘łeb’, dała też początek etnonimowi ‘Suebi’ (Słewy > Sławy > Sławianie/Słowianie), hydronimom Łeba / Łaba (przekręcone na Elba, anagram Bela, by odnieść się do łac. Albis – biała). Ale czyż nie ma tu także kolejnych skojarzeń w rodzaju “biała głowa”, oznaczająca niekoniecznie aryjskiego blondyna o niebieskich oczach, ale siwego mędrca, będącego “głową rodu”. W przypadku jednak rzeki taka nazwa mogła oznaczać “głowny” (główny) szlak wodny, np. między siedzibami Połabian (Słebów), a morzem (spływ drewna i innych towarów oraz szybsze i łatwiejsze przemieszczanie się drogą wodną, niż przedzieranie się przez niebezpieczne lasy).
Po tych rozważaniach wróćmy do potencjalnego związku łac. ‘have’ i gr. ‘chaire’. Otóż, jeżeli to greckie słowo pochodzi od wedyjskiego ‘hare’ odnoszonego do przydomku boga Wisznu – Hari, to zastanówmy się, czy czasem ten boski określnik nie oznacza “Najwyższy” (Wisznu – Wysz – Wysoki, Hary, czyli Harny, Górny Bóg, bo hara = hora – góra).
W takim razie ang. have (łac. habere > wł. avere / niem. haben) – mieć, będące literalnym odniesieniem do łac. have, może także być skrótem myślowym zawartym w uproszczonym zapisie sformułowania “mieć coś”, na przyklad “głowę na karku”, “sławę” / “chwałę’, a może też i “slobodę”.
A czyż “sloboda” – wolność, znów nie kojarzy nam się z ‘łobem’, czyli ‘łbem’, który nie schylamy przed nikim, poza pozdrowieniem? Choć samo słowo ‘sloboda’, wygląda, że oznacza ‘s/z_łeba_da[ne]’, tzn. że wolność jest nam dana z góry, od boga i dlatego nikt nie może nam jej zabrać.
Mając jednak na uwadze magię słowiańskich słów i ich wieloznaczność (jak istota boskiej trójcy – jednia w mnogości, wielość w jednym), możemy jeszcze dopatrzeć się tutaj ‘s/z_lo_boda’, tj. z ło[na] boda (wodza), czyli woda[na] – weduna.
Ja jeszcze dostrzegam tu ‘slobo_da’, czyli ‘słowo_da’ (betatyzm b=w), bo wolność jest nam dana na słowo, jest darem od boga, to istota “słowa bożego”, jedno z jego praw, tzw. przyrodzonych.
Nieprzypadkiem część językoznawców wyprowadza etnonim ‘Słowianie’, ale i ‘Swebowie’ oraz ‘Sveones’ (Szwedzi), od ‘sve’ – swój, co ma też być źródłosłowem dla ‘slobody’.
Może więc zamiast się kłócić, co było pierwsze, ‘słowo’ czy ‘swój’, albo może ‘sloboda’, to spróbujmy przyjąć, że wszystkie te propozycje etymologii mogą być prawdziwe, bo jedno słowo wraz ze znaczeniem wynika z drugiego, a trzecie związane jest z każdym z dwóch innych.
Dlatego właśnie Słowianie się tak nazywają, a nie inaczej, bo byli panami słów, jako boskiej wiedzy (Wędowie), mającymi głowę na karku, miłującymi wolność nade wszystko (swobodę), swojakami żyjącymi dla wiecznej chwały, sławy, czci i miru (miłu).
O ile omówiłem już pokrótce pochodzenie słów ‘sława’, ‘chwała’, to przyjrzyjmy się jeszcze, w pewnym stopniu ich odpowiednikom: cześć i mir.
Wyraz ‘cześć’ w języku polskim jest także pozdrowieniem (zdrawieniem – życzeniem komuś zdrowia, jak w toaście “Na zdrowie”). Mamy też wciąż zachowany w ukraińskim okrzyk ‘slava’, czy chorwackie podziękowanie ‘hvala’.
Ale ‘cześć’ to nie tylko efekt ‘cznienia’ (czynienia, czynów; czcić < cznić, dlatego ‘lada_cznica’ to ‘Lady czcicielka’ > ang. lady – pani), jak ‘chwała’ i ‘sława’, ale również znaczeniowo pozornie inne słowo ‘część’ – kawałek, odłamek, domyślnie, najwyższej chwały należnej tylko bogom.
Powoli z polskiego wychodzi z użycia słowo ‘mir’, które u nas oznaczało ‘szacunek’, a u Rosjan ma jeszcze dwa inne znaczenia: pokój i świat (mir miru). Ja widzę w tym przypadku także korelację mir – mil (mił), tj. szanowany – miły, gdzie r<>l. To przejście r>l wynika nie tylko z tendencji niektórych osób, albo całych nacji, jak np. Anglików, do seplenienia i trudności z wymową wibrującego /r/, ale także związane jest ono z ukrywaniem sensu słów. Mianowicie, przykładowe, ang. black – czarny, to tak naprawdę ‘brak’, ponieważ czerń, ciemność, to po prostu brak bieli, światła. Mamy tu też zawoalowaną grę słów: b_lack < b[el]_lack, przy czym ang. lack, znaczy właśnie ‘brak’).
Jak widać, trzeba się trochę nagłówkować, aby poznać prawdę zaklętą w słowach, nie tylko słowiańskich, ale i innych euroazjatyckich, do których przenoszono wędyjskie. Dla prawdawnych Słowian było to zapewne oczywiste. Dzisiaj musimy się wysilić, by na nowo zrozumieć pochodzenie i sens słów jakich używamy na co dzień.
A gdy prawda wyjdzie na jaw (psł. avě /jawie/ – jawnie), to możemy teraz śmiało rzec “Ave Lach”, rozumiejąc już chyba teraz, co tak naprawdę to oznacza.
23 marca 2022 miała miejsce premiera kolejnej książki Tomasza J. Kosińskiego pt. Bohaterowie dawnych Słowian.
Przedstawia ona sylwetki słowiańskich bohaterów z czasów przedchrześcijańskich. Można więc poczytać o Lechu, Kraku, Wandzie, Piaście, ale i o takich przywódcach, jak Gęsierzyk, czy Arminiusz, uważanych za Germanów, acz autor doszukuje się w tych postaciach wodzów słowiańskich.
Tomasz Kosiński założył w lipcu 2021 r. Grupę Projektową Wedamedia, która prowadzi kilka bratnich projektów internetowych (Wedapedia, Wedukacja, Wedateka, Wedariusz) zajmujących się propagowaniem wedukacji.
Jednym z nich jest właśnie Wedapedia dostępna na domenie http://wedapedia.pl, która jest wiki-encyklopedią, będącą uzupłnienieem Wikipedii, gdyż obejmuje gros artykułów, które nie znalazłyby się w tym popularnym serwisie, ze względu na restrykcyjną politykę jego redakcji. Portal powstał 16 maja 2021 roku i jest na domenie wedapedia.pl.
Wedariusz, słownik
Wedariusz to wortal tematyczny powstały 12 lipca 2021 roku, obejmujący wybrane hasła z polskiego słownika wraz z ich etymologią i odniesieniami do innych języków. Jest obecnie jeszcze w fazie roboczej. Opiera się na materiale z polskiego Wikisłownika, ale będzie poszerzony o nowe kategorie i hasła oraz wzbogacony dodatkowymi etymologiami, ignorowanymi przez filogermańskich akademików i redaktorów polskiej wersji Wikisłownika. Dostępny na domenie wedariusz.edu.pl.
Wedateka, archiwa
Przygotowywany od 18 lipca 2021 roku portal czytelniczy Wedateka, opierać się będzie na Wikiźródłach, ale poszerzony zostanie o niechciane tam pozycje oraz wzbogacony będzie o bazę artykułów, zwłaszcza mniej popularnych, a wartych uwagi autorów. Wortal w wersji roboczej jest przygotowywany do użytku na domenie wedateka.edu.pl.
Na forumezo.pl niejaki Siliperius przytacza link do bloga innego anonima Khaliperiusa oceniającego moją książkę “Bogowie Słowian” jako.. pseudonaukową.
Czyż to nie brzmi zabawnie, gdy jacyś nawiedzeni ezoterycy, którzy naukę mają w głębokim poważaniu, zarzucają innym pseudonaukowość przy rozważaniach o nie dających się potwierdzić naukowo bogach? Sami zajmują się ezoteryką i bawią się w rodzimowierstwo w stylu Wiccan, po przejrzeniu co najwyżej książek H. Bławackiej, K. Moszyńskiego i może A. Brucknera oraz paru postów na Fejsie, a jednocześnie uważają, że wiedzą więcej o słowiańskich bogach niż tzw. turbosłowianie, do których mnie z marszu zaliczają.
Autor paszkwilu na temat mojej książki o słowiańskich bogach przyznaje szczerze, że nie zastanawiał się nad każdym zdaniem przeczytanym w omawianej przez niego lekturze, czego smutnym efektem jest niezrozumienie większości tematów, które, mimo tego, nie omieszkuje komentować.
Nie rozumie na przykład, dlaczego piszę o Trentowskim skoro zaznaczam, że miał tendencje do fantazjowania. Tego typu ludziom o ograniczonych umysłach, trudno pojąć, że można przy omawianiu tematu podawać też teorie osób, z którymi niekoniecznie musimy się zgadzać, co jest wyraźnie podkreślone.
Nie czai czym jest wspólnota bałkańsko-słowiańska, bo nie słyszał o Wenetach, czy Retach, którzy zamieszkiwali na północnym wybrzeżu Adriatyku i południowych Bałkanach, a wiele wskazuje na to, że to od tych starożytnych ludów pochodzą właśnie Bałtowie i Słowianie tworzący dawniej jedną grupę etniczno-jezykową. Wielu Litwinów do dziś uważa, że to ich przodkowie założyli Rzym. Dziedzictwo Etrusków, Wenetów i Retów, jak widać jest ezoterycznym rodzimowiercom obce.
Jeśli nasz religioznafca nie potrafi dostrzec nazw słowiańskich bogów w nazwach Makoszyn, Belno, Marzysz czy Czarnocin, to niech poczyta o Mokoszy, Belu (Belbogu), Marzie (Marzannie) i Cernie (Czernobogu), nawet w bibliografii podanej przeze mnie w książce.
Niestety nasz komentator woli wątpić, że tak napisano w publikacjach, do których się odwołuję, choć jak przyznaje nawet nie miał ich w rękach. Wiara jak widać jest tu ważniejsza od wiedzy. A właściwie to nie wiara, lecz próżne przekonanie, że ktoś kto ośmiela się wytykać niektórym rodzimowiercom profanację, może mieć rację. Zwykły, prostacki element samoobrony poprzez atak.
Khaliperius nie daje wiary, że Słowianie mogli przypisywać słowu “bel” wiele znaczeń, jak biel, wielki, jasny, czy północny. Twierdzi, że znali tylko słowo “siewier”, jako północ i tyle. Coś nam tu pachnie rusofilstwem. Ale odłóżmy to na bok.
Kłamliwie podaje też, że “Prawdziwymi bogami słowiańskimi są dla Kosińskiego m.in. Rad, Bel, Cern, Rok, Hambóg, Usład, Lutybóg, Cisłobóg, Ipabog, Bystrzec”, choć nigdzie nie twierdzę, że są oni prawdziwi, a jedynie podaję znaną mi wiedzę na ich temat, często wręcz tłumacząc, że to np. jedynie pomyłki odczytu tekstu, jak “Uslad”, powstały od błędnego opisu posągu Peruna w Kijowie, który miał “us zlaty’ (wąs złoty). Nasz “krytyk” celowo tego nie zauważa, gdyż jego motywacją jest wyłącznie próba ośmieszenia autora książki, a nie jakakolwiek rzeczowa recenzja.
Czepia się mieszania czyichś wypowiedzi z własnymi koncepcjami, choć książka popularnonaukowa to nie praca magisterska, by tylko podawać odniesienia do innych autorów, których swoją drogą licznie przywołuję w przypisach.
Razi go używanie przeze mnie słów “multiplikacja” czy “deizacja” i wymaga, by stosować słownikowe określenia jak “hipostaza” czy “deifikacja”. Cóż ja mogę poradzić na to, że Khalimeros nie rozumie pewnych słów. Niech sobie na przykład wejdzie na historycy.org i poczyta o deizacji rzymskich cesarzy. A jak nie wie, że multiplikacja to zwielokrotnianie, co było właśnie typową cechą Trentowskiego, tworzącego sztucznie nowe boskie byty z różnych ich przydomków, czego nie można nazwać hipostazami, zgodnie z przyjętą definicją, to może Pan Anonim niech zacznie najpierw dokładniej czytać komentowany przez siebie tekst, potem źródło, a na końcu słowniki, a nie odwrotnie.
Odradza mi też tworzenie nowego religioznawstwa. Aha, a więc o to chodzi. Czyli trzeba pisać to, co inni. Sęk w tym, że prawie każdy autor piszący o religii Słowian tworzył nowe religioznawstwo, polemizując ze swoimi kolegami po fachu, kłócąc się właśnie o definicje, nazwy, pochodzenie, funkcje, czy samo istnienie poszczególnych bogów. A może najlepiej podważyć cały słowiański panteon, jak D. A. Sikorski, L. Moszyński, czy ten handlarz tanią sensacją Kamil Janicki od “zmyślonego pogaństwa”. Nasz Khalifaros dzięki tajemnej wiedzy ezoterycznej zna jednak całą i jedynie słuszną prawdę.
Jeśli nasz rodzimowierca chce twierdzić, że pies cieszył się u Słowian specjalnym mirem na podstawie późnej legendy ruskiej o psach Bojana – Stawrze i Gawrze, to gratuluję źródeł.
Zarzuca mi też narcyzm cytując: “Jak widać, wystarczy mieć trochę ogłady intelektualnej i wiedzy historycznej, a szanowne środowisko naukowe zrobi z ciebie fałszerza.” Choć jest to mój tekst dotyczący Tymona Zaborowskiego posądzanego o zlecenie wykonania posągu ze Zbrucza, tylko dlatego, że miał bogatą prywatną bibliotekę, o czym jest nota bene mowa w sąsiednim zdaniu do cytowanego. Czemu ten cytat ma jednak świadczyć o moim narcyzmie nie wiadomo. Może po prostu Khaliperius, jak to sam przyznaje, “nie zastanawiał się nad każdym przeczytanym zdaniem”.
Nie odnosi się on w ogóle do zarzutów, że na spotkaniach rodzimowierczych można spotkać ludzi w czarnych koszulach z faszystowskimi znakami lub smakoszy niemieckiego piwa, jako napoju słowiańskich bogów, nie umiejących na dodatek rozpalić ogniska i modlących się nad ogniem w miednicy, co nijak się ma do słowiańskiej tradycji. Informuje tylko, że powinienem być wdzięczny, że mnie tacy życzliwi rodzimowiercy przyjęli z otwartymi ramionami, a mi poleca białe szaty w formie kaftanu bezpieczeństwa.
Może to i zabawne miejscami, ale całościowo pokazuje poziom intelektualny autora i jego ezoteryczno-rodzimowiercze zaślepienie.
Na koniec Wielki Ezo szydzi z mojego profesora A. Wiercińskiego, sławnego antropologa religii. Ciekaw jestem zatem co studiował nasz “erudyta” i jakich to sam miał profesorów.
Cały ten paszkwilik na mój temat mogę podsumować, że jest to 5D, czyli dupowiedza, darmofama, dręczydrucie, dziadopisarstwo i dziurogłowie.
W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.
Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.
Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.
Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.
Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.
Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.
Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?
Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.
Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.
Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.
Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak, ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.
Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).
Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.
Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?
Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.
Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.
Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.
Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.
Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.
Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.
Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było? Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?
Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie. Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.
Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.
Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.
Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.
Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.
Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.
Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?
Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.
Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.
To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.
Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.
Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.
Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.
Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.
Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.
To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.
Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.
Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.
W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.
W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.
Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.
My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.
Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.
Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.
Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.
Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.
To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.
Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.
Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.
Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.
Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.
Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.
Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?
Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.
Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.
Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.
W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.
Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.
Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.
Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.
Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.
To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.
Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?
Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.
Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.
Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.
Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.
Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.
Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.
Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.
To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.
Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.
Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.
Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.
Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.
Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.
O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.
Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.
Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.
Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?
Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.
My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.
Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.
Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.
Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.
Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.
Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.
Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.
Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.
Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.
Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.
Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.
Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.
Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.
Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.
Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.
Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.
Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.
Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.
Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.
Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.
W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.
Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.
Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?
To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.
Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.
Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).
Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.
Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.
Kamil Janicki, autor książek sensacyjno-historycznych, chwalący się, że wszystkie jego tytuły (np. Żelazne damy, Upadłe damy, Plastikowe damy, Wyniosłe damy, Pierwsze damy, Drugie damy, Trzecie damy itp. itd.) wydano w łącznym nakładzie 250 tys. egz., prowadził swego czasu stronę ciekawostkihistoryczne.pl.
Popełnił tam dyskusyjny artykuł pt. “Zmyślone pogaństwo. Czy nasi słowiańscy przodkowie byli ateistami?”. Tekst jest, co prawda, sprzed 3 lat, ale nie można go pozostawić bez komentarza.
Autor kolejny raz szuka sensacji na siłę, niestety opierając się na celowych przekłamaniach i manipulacjach faktami.
Już sam początek artykułu ma wywołać szok poznawczy. Janicki bez kozery pisze bowiem: “Religia Słowian, pełna barwnych mitów, potężnych bóstw i wpływowych kapłanów to tylko naciągana bajka. Rodzimą wiarę wymyślili naukowcy lubiący folgować własnej wyobraźni. I wszystko co o niej wiesz najwyższa pora odesłać do lamusa.”
Nie wiedzieć czemu głównym dowodem na niepoważną tezę autora mają być wątpliwości historyków co do przebiegu tzw. reakcji pogańskiej w 1031 roku.
Janicki bezpodstawnie twierdzi też, że lud nie musiał się buntować przeciwko uciskowi Kościoła, bo nic takiego nie miało miejsca. Nie było dziesięciny, ani żadnych kościelnych podatków. Za nic ma relacje kronikarzy Thietmara czy Helmolda, którzy jako księża katoliccy sami przyznawali, że powodem buntów pogan był przesadny ucisk chłopów przez możnych i duchownych.
Dalej snuje swoje “wywrotowe” historie kłamliwie twierdząc, że “religia wszelkich Słowian, a już szczególnie naszych odległych przodków, istnieje… głównie w głowach naukowców.”
Kłamie twierdząc, że nieznane są imiona słowiańskich bogów i “Nie sprecyzowano ceremonii, nie podano lokalizacji świątyń czy jakichkolwiek szczegółów kultu”. To o czym w takim razie pisali Thietmar, Adam z Bremy, Helmold czy Saxo, o polskich kronikarzach nie wspominając? Wszyscy oni w zmowie powymyślali sobie wyprawy chrystianizacyjne Ottona z Bambergu, burzenie świątyń, obalanie posągów, obyczaje wróżebne w Arkonie, opisy świąt i innych przejawów pogańskiego kultu, tak silnego, że w kolejnych wiekach liczni kaznodzieje w swoich zachowanych kazaniach ubolewali nad wciąż żywą wiarą w słońce, bóstwa, biesy i różne duchy?
Dalej pisze, że “Problem w tym, że stojąca u ich podstawy teoria została w międzyczasie obalona przez nowe pokolenie specjalistów. I wszystkie oparte na niej prace też wypada odesłać do lamusa.”
Odwołuje się tutaj do idiotycznych tez D. A. Sikorskiego, który uznaje wszystkich kronikarzy niemieckich, duńskich, arabskich, polskich, ruskich, czeskich itd. za kłamców, bo archeolodzy mają wątpliwości czy znalezione obiekty w Wolinie, Wrocławiu, Gnieźnie i innych miejscach to świątynie czy budynki o innym przeznaczeniu.
Ignorancja autora, aż boli i niestety trudno dać jej wiarę, zatem należy wnosić, że jest to celowe robienie z ludzi idiotów. Jeśli w taki sposób Janicki tworzy swoje ciekawostki historyczne to trzeba go uznać za ewidentnego kłamcę i manipulatora, miejmy nadzieję, że wymyśla te swoje sensacje tylko dla kasy, a nie z innych powodów.
Bezczelnie i nieodpowiedzialnie pisze, iż “Pogaństwa nie trzeba było tępić, a chrześcijaństwa – wprowadzać pod groźbą miecza.”
Litości. Lud zatem chętnie się chrzcił i porzucał swoje “prymitywne” wierzenia, nikogo nie zabito w imię Jezusa, nie spalono świątyń, których nie było i nie niszczono posągów, które nie istniały?
Większych głupot już dawno nie czytałem. No, chyba, że w hiperkrytycznych książkach L. Moszyńskiego czy D. A. Sikorskiego, których Janicki sobie upodobał za autorytety z całego grona historyków i religioznawców mających inne zdanie na ten temat.
Nie ma sensu szczegółowo analizować bredni tego poczytnego autora. Wypada tylko przestrzec przed taką formą zakłamywania faktów i robienia czytelników “w balona”.
Nawet niektóre szalone teorie niektórych turbosłowian, jak teza Szydłowskiego o Biblii jako historii Lechitów – Chaldejczyków, są tylko dyskusyjnymi hipotezami. Janicki stara się nam natomiast wmówić, że wszyscy naukowcy, poza L. Moszyńskim i D. A. Sikorskim kłamią, a tylko oni znają jedynie słuszną prawdę.
A co najzabawniejsze, obwinia za to “kłamliwe” wyolbrzymianie rodzimej wiary… Kościół katolicki. Ta instytucja dużo akurat nakłamała i ma wiele na sumieniu, ale teza o zmyślonym przez uczonych i duchownych pogaństwie jest po prostu głupia.
Jeśli ktoś chce wierzyć w takie bzdury to trzeba mu tylko współczuć.
Niejaki Michał Łuczyński nauczyciel ze szkoły podstawowej w Warszawie, prowadzący na FB grupę Mitologia słowiańska (na której mnie profilaktycznie zbanował) i blog https://slowianskamitologia.wordpress.com/ , napisał na innej, typowo śmieszkowo-hejterskiej grupie Raki pogaństwa… , że “Kielce się mnie wstydzą”.
Zapytałem grzecznie o kogo dokładnie chodzi i czemuż to miałby się mnie ktoś wstydzić w moim rodzinnym mieście, z którego ponoć pochodzi i nasz informator.
W prywatnym czacie na Messengerze Łuczyński wyjaśnił, że w kuluarowych rozmowach na uczelni w Kielcach jacyś profesorowie ubolewali na temat tego, co piszę w swoich książkach. Pan nauczyciel nie podał mi jednak nazwisk tych uczonych obmawiających mnie za plecami, a jedynie ograniczył się do publicznego przekazania ich opinii na hejterskim forum. Nie odpowiedział też czy owi zbulwersowani naukowcy upoważnili go do publicznego wyrażenia takiej oceny mojej osoby i czy wiedzą o tym gdzie i jak zdradził temat prywatnych rozmów w kuluarach. Chętnie bym publicznie podjął polemikę z tymi panami, o ile to w ogóle prawda, co Pan Michał napisał.
Jak wiadomo, nie należę do pasywnych autorów, którzy pozwalają na siebie pluć i oczerniać. Nie każdy musi się zgadzać z moimi poglądami, ale oczekuję od krytyków minimalnego poziomu kultury. Nie reagowanie na wyraźne przejawy hejtingu jest przyzwoleniem moralnym na tego typu publiczny poziom dyskusji. Nie zamierzam wdawać się w tzw. gównoburze, ale mam prawo i obowiązek wyrazić swoje zdanie, gdy ktoś mnie publicznie obraża, pomawia lub naśmiewa się z mojej pracy.
Skoro na konferencji naukowej w Warszawie uczeni umieszczają mnie w pierwszej 4 wielkolechickich autorów, to wcale mnie też to nie dziwi, iż na mojej macierzystej uczelni ktoś tam może się obruszać tym co piszę. Jest jeszcze pełno historyków co plotą studentom o skompromitowanej teorii pustki osadniczej, czy allochtonizmie Słowian.
Dziwi mnie jedynie to, że tacy dogmatyści nie mają odwagi otwarcie o tym dyskutować. Robią ostatnio jakieś wykłady we własnym gronie, podczas których chcą ośmieszyć ideę Wielkiej Lechii, ale sami się ośmieszają pokazując swoją ignorancję, agresję, zawiść i lęki.
Młody doktor Łuczyński, jak wielu jemu podobnych, jest narzędziem betonu naukowego w necie, w którym pierdziadki z uczelni gorzej się czują niż na sali wykładowej z pożółkłymi kartkami spisanymi przed 30 laty.
Niestety Łuczyński okazał się nie tylko plotkarzem, ale i zwykłym donosicielem. Z dumą poinformował, że mój komentarz do jego hejterskich działań zgłosił do Faceooka jako naruszenie dóbr osobistych i nękanie. Stara zasada komunistów wyzywających innych od… komunistów, przejęta przez usłużnych i upolitycznionych hejterów zarzucających hejterstwo swoim oponentom.
Tenże Pan Michał poprosił mnie niedawno o zrobienie recenzji jego książki pt. Bogowie Słowian, na co się zgodziłem i poprosiłem o przesłanie tekstu. Stwierdził, że jestem cwaniakiem, bo jego książka się jeszcze nie ukazała. Nie wiem, co w tym jest cwaniackiego, skoro z życzliwości i w ramach szukania wzajemnego zrozumienia oraz nie noszenia urazy za bzdury jakie pisał o mnie w hejterskich grupkach, chcę mu zrobić przysługę o jaką prosił. Odpowiedziałem mu też na mnóstwo pytań, ale on większość moich zbył.
Po długiej wymianie zdań, zrozumiałem, że to tylko prowokacja świeżo upieczonego doktorka, któremu gul śmiga, iż w Empikach i księgarniach jest od 2 tygodni do nabycia moja książka pod tym samym tytułem, co jego. Szkoda, że mnie nie posądził o kradzież tytułu książki, o której do przedwczoraj nikt nie wiedział i nie wiadomo kiedy się ma ukazać.
Z racji, że autor ten wydaje swoją pracę w wydawnictwie naukowym KTN można przypuszczać, że nakład będzie w granicach 200-300 sztuk, nie miałem więc śmiałości prosić o darmowy egzemplarz decydując się na zakup pozycji, która jest związana z tematem mojej ostatniej publikacji, wywołującej jak się okazuje pulpitacje serca u tego autora i zapewne także wielu moich antyfanów, ze skostniałych uczelni i wśród “pseudonaukowej” hejterki wszelkiej maści blogerów i krytykantów.
Mając na uwadze kompletną nieznajomość autora i zapewne brak jakiejkolwiek promocji jego publikacji, zdecydowałem się mu pomóc i stąd pomysł na ten post.
Pomóżcie więc chłopakowi i kupcie parę egzemplarzy jego książek, bo mu niebawem żyłka pęknie i przyszłość naszego religioznawstwa stanie pod znakiem zapytania.
Przy okazji chciałbym poinformować, że jestem laureatem Nagrody Prezydenta Kielc II stopnia za krzewienie kultury, posiadam nagrody i statuetki za promocję regionu od Polskiej Organizacji Turystycznej, Wojewody Świętokrzyskiego i Marszałka Województwa Świętokrzyskiego oraz innych podmiotów.
Podczas mojego 2 letniego pobytu zawodowego w Opolu otrzymałem tytuł Mecenasa kultury także tego miasta.
Pracę magisterską pisałem o Kielcach w okresie międzywojennym, jestem też założycielem i prezesem Fundacji Regionalis oraz wydawcą i redaktorem czasopism regionalnych, w tym Dedala dotowanego swego czasu przez Ministerstwo Kultury. O moich działaniach społecznych dla miasta i regionu, wydanych przeze mnie licznych publikacjach regionalnych i zorganizowanych dziesiątkach imprez popularyzujących moje rodzinne miasto i region oraz Słowiańszczyznę (m. in. Świętokrzyskie Dni Kupały – certyfikat POT, Festiwal Kultury Słowiańskiej SLAVIA, Świętojanki, Osada Słowiańska) można przeczytać w internecie.
Przez kilka lat od 2000 roku prowadziłem też pierwszy wortal miejski nasze.kielce.pl, który istnieje do dziś (19 lat), choć obecnie prowadzony jest przez inne osoby, którym odstąpiłem domenę w związku z nadmiarem innych zajęć.
Ciekaw jestem dorobku dla miasta Kielce Pana Michała Łuczyńskiego, który tak łatwo rzuca swoje opinie na mój temat w Sieci.
Jak na Pana doktora, takie grupki typu Raki pogaństwa.. na fejsie i uprawianie hejtingu to raczej wątpliwa droga do kariery naukowej. Jeśli natomiast Panu Michałowi chodziło o zwykły fejm i przypodobanie się hejterom wyzywającym mnie na tejże grupce od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożących spuszczeniem mi “wpierdolu” to zapewne osiągnął, co chciał.
Już nie jest nikim. Jest kolejnym wirtualnym “obrońcą nauki”. Misjonarzem, krzyżowcem i inkwizytorem. Narzędziami walki jest nie miecz, a oszczerstwo, obśmiewanie, pomówienia i zwykle wyzwiska. Cyniczna gra o to, czyja racja jest bardziej mojsza. Może za to wpadnie kiedyś habilitacja? Póki co trzeba ośmieszyć autora komercyjnej i konkurencyjnej publikacji.
Pomóżmy zatem młodemu panu doktorowi i jemu podobnym i huzia na Kosińskiego, co twierdzi, że Słowianie są tu od tysięcy lat, nie było żadnej pustki, byli piśmienni i znali runy oraz mieli swój boski panteon. Toż to brednie na resorach i pseudonauka.
Może niebawem przerażone spanikowane i bezradne środowisko polskich historyków i archeologów będzie dawać tytuły, a przynajmniej poklepie po ramieniu, za walkę z pasjonatami historii, którzy ośmielają się podważać ich autorytet i zarzucają powielanie dogmatów z czasów zaborów i nazizmu.
Turbogermanie łączcie się do wspólnej walki z turbosłowianami, czas na nową wyprawę krzyżową. A może nawet palenie książek lub zrobienie indeksu ksiąg zakazanych. To uczeni przecież mają monopol na prawdę. Wtedy praca takiego M. Łuczyńskiego byłaby jedynie słusznie obowiązującą i każdy musiałby mieć ją w domu jak biblię.
Może ktoś pomyśli, że to przesadzona wizja, ale czy aby niektórzy nie przesadzają z drugiej strony demonizując pracę grupki pasjonatów na temat naszej historii i dziedzictwa? Straszenie nimi ludzi i porównywanie do płaskoziemców ma z nich zrobić oszołomów, a wiązanie z antyszczepionkowcami ma ich uczynić odpowiedzialnymi za śmierć dzieci, jak sugerowali Żuchowicz czy Wójcik w swych publicznych wypowiedziach i krytycznych książkach na temat idei Wielkiej Lechii.
Pytanie zatem, kto i czego powinien się tu wstydzić?